2.08.2010 – wczesnym popołudniem wylatujemy z portu lotniczego w Warszawie. 4 godziny później lądujemy w Keflaviku na zachodnim wybrzeżu Islandii. Wszystko wydaje się być OK – rowery, pulki … cały sprzęt, który leciał z nami dotarł w całości… nie było problemów z odprawą… wydawałoby się, że to nasz pierwszy bezproblemowy lot samolotem… niestety – za dobrze to wszystko wyglądało. Tego dnia na wyspie obchodzone jest święto narodowe. Nie możemy odebrać bagażu, który nadaliśmy cargo.
Musimy czekać do następnego dnia. Pada deszcz, jest +8ºC i silny wiatr z północy. Wszystkie ubrania, namiot, karimaty i śpiwory znajdują się w hangarze na terminalu cargo. Na szczęście lotnisko jest otwarte całą dobę, więc możemy tu przenocować. Podłogi z kamienia, niewygodne, aluminiowe krzesła - z dziurkowanym siedziskiem… spędziliśmy tu dobę, która trwała wieczność… Siedzieliśmy, czekaliśmy, a czas leciał coraz wolniej. Próbowaliśmy zasnąć… czasem się udało, ale każde przebudzenie objawiało się bólem kręgosłupa i innych części ciała... co kilkadziesiąt minut ląduje samolot, co chwila nowi pasażerowie przemieszczają się obok nas… duża część wędruje od razu do wypożyczalni samochodów, z której co chwilę wydobywa się zdanie – „you must pay!”… Nadszedł ranek kolejnego dnia, niewyspani i zmarznięci udajemy się na terminal cargo, gdzie dostajemy informację, że nasz bagaż chcą obejrzeć celnicy. Czekamy... mijają minuty, potem godziny… zdenerwowani, ciągle dopytujemy o nasz bagaż. Pracownik cargo, widząc nasze niewyraźne spojrzenia, proponuje abyśmy poczekali u niego w biurze, a następnie pyta, czy napijemy się kawy. Piotr nie wie, że Islandczycy praktycznie piją tylko kawę i odpowiada, że kawy nie chcemy, ale herbaty napijemy się z wielką przyjemnością. Czekamy blisko pół godziny, dostajemy po kubku rumianku – widocznie w pobliskim sklepie nie mieli herbaty… jeszcze tylko godzinka, przyjeżdżają dwie panie w mundurach, otwierają jedną z paczek, po czym mówią, że wszystko OK i życzą powodzenia.
Pracownik cargo przed wydaniem bagażu rzuca hasło: „You must pay”, na co gwałtownie zareagowałem słowem „what!!??”… pracownikowi nie pozostało nic innego tylko wydać nam paczki… Cała ta historia trwała jedynie 24 godziny, w naszym odczuciu nie „jedynie”, ale „aż”…
Pakujemy cały sprzęt, wsiadamy na rowery i ruszamy na wschód wyspy. Przyczepki są mocno obładowane i ledwo dajemy radę wystartować…Pomimo dużej wagi (cały nas bagaż ważył 308 kg) jest wszystko OK, bo w końcu jesteśmy na trasie. Uczucie niesamowite…. Jeszcze dzień wcześniej czuliśmy się tak jakbyśmy grali w filmie „Terminal”.
Jedziemy drogą nr 1 na wschód, która poprowadzona jest wzdłuż południowego wybrzeża. Tuż za Reykjavikiem znajduje się
przełęcz (389m n.p.m.). Podjazd pod górę ma kilka kilometrów, więc nie ma dużego nachylenia… mimo to wjazd zajmuje nam ponad godzinę. Przyczepki mocno nas hamują, trzeba użyć dużo siły, żeby wyciągnąć ich ciężar na górę… ale jak jest wjazd to jest i
zjazd. Zjeżdżamy – czuć zapach palonych klocków hamulcowych, powoli – prawie na poziom morza przy miejscowości Hveragerdi. Dalej jest bardziej płasko, nie ma dużych różnic wysokości, jedzie się całkiem dobrze. Pogoda na początku dopisuje. Wiatr z zachodu pozwala nam uzyskać średnią prędkość 16 km/h (normalnie – 12km/h). Ciężko sobie wyobrazić jak wpływa duża masa (blisko 100kg) na jakość jazdy. 5 lat wcześniej, gdy podróżowaliśmy po Islandii na rowerach z sakwami, nasza średnia prędkość była dwukrotnie wyższa! Dziennie robimy około 85 km.
Piątego dnia wyprawy nadchodzą silne opady deszczu i wiatr z południowego wschodu, z prędkością dochodzącą do 50 km/h. Jesteśmy na tyle blisko lodowca Vatnajökull, że pozwalamy sobie na dzień przerwy. Pauzujemy w miejscowości Kirkjubaejarklastur, jemy, regenerujemy się, ładujemy akumulatory do sprzętu elektronicznego, który będziemy wykorzystywać na lodowcu. Kontynuujemy drogę wzdłuż wybrzeża, mijamy malownicze wioski, piękne formacje skalne… Wszędzie pełno zieleni, uroczych rzek i przepięknych wodospadów. Następnego dnia dojeżdżamy pod lodowiec Vatnajökull. Języki lodowcowe: Skaftafellsjökull
i Svinafellsjökull, które schodzą prawie do poziomu morza, wyglądają tak samo jak 5 lat wcześniej, kiedy byliśmy tu ostatni raz. Ogromne lodospady, tysiące seraków i szczelin… a zbierające się nad nimi ciemne chmury dodają im potęgi grozy. Krajobraz znacznie inny niż ten, który towarzyszył nam przez pierwsze dni podróży. Nie ma już takiej zieleni, lecz jest równie pięknie. Z lodowca Breidamekurjökull odrywają się kawałki lodu i płyną przez lagunę rzeki lodowcowej – Jökulsárlón – do morza. Widowiskowe miejsce i dobrze znane z folderów i przewodników po Islandii.
Dojeżdżamy do wioski Smyrlabjöerg i dalej odbijamy drogą szutrową pod lodowiec Skalafellsjökull. 17 km drogi robimy przez kolejne 2 dni. Pomimo, iż jest to droga dla samochodów (terenowych), to i tak nie nadaje się do jazdy z naszym bagażem. Duże stromizny na podjazdach zmusiły nas do transportu sprzętu na 3 razy. W trójkę wpychaliśmy (wciągaliśmy) po kolei każdego
rower z przyczepką. Nawet w ten sposób nie było to łatwe zadanie… Ostatecznie – 9 dnia wyprawy – wnosimy sprzęt na wysokość około 800m n.p.m. i tam wkraczamy na lodowiec Skalafellsjökull. Przepakowujemy się. Część sprzętu bierzemy do plecaka, zakładamy narty, a resztę sprzętu – włącznie z rowerami – pakujemy na pulki. Przyczepki są nieobciążone i ciągną się za sankami.
O 19:45 zaczynamy drogę przez lodowiec. Do godziny 22 udaje nam się przejść 3km i osiągnąć wysokość 986m n.p.m. Początkowo trzymamy się zbocza góry Ha-Lsatindur. Dzięki temu omijamy skupiska szczelin w części centralnej języka lodowcowego Skalafellsjökull. Dalej kierujemy się na północny zachód tak, by otrzeć się o grań Breidabunga. Choć wydawałoby się, że pogoda nam dopisuje, jest zbyt ciepło… +4ºC na powierzchni lodowca tworzy śnieżne błoto, które ogranicza prędkość przemieszczania się. Wyżej śnieg jest już bardziej zbity, ale tworzą się muldy, co jest jeszcze większym utrudnieniem podczas marszu. Po lewej stronie obserwujemy góry Kálfafellsfjöll, po lewej Litlafel – wyglądają jak grenlandzkie nunataki. Mimo to widok zupełnie inny niż na Grenlandii. Gdy tylko mamy widoczność, zawsze dostrzegamy jakiś szczyt, który unosi się ponad powierzchnię lodowca. Vatnajökull jest mocno popękany. Każdego dnia przekraczamy dziesiątki, a nawet setki szczelin. Początkowo nie są szerokie, wystarczy przeskoczyć i przerzucić bagaż na właściwą stronę.
Osiągamy blisko 1400m n.p.m., potem delikatnie schodzimy do granicy Breidabunga z Bárdarbunga, gdzie napotykamy się na morze szczelin, głębokich i szerokich, przerażających i niebezpiecznych… Szukamy mostów śnieżnych, a gdy ich nie znajdujemy, obchodzimy każdą szczelinę z osobna. Ze względu na bagaż, który ciągniemy za sobą, nie możemy asekurować się liną.
Dodatkowo, poranne cirrusy przyprowadziły za sobą ciepły front atmosferyczny. Niskie chmury ograniczyły nam widoczność do 25 metrów. Teraz każdy krok wymaga przemyślenia. Temperatura 0ºC, duża wilgotność… Przechodzimy przez cienkie mosty śnieżne, jest bardzo niebezpiecznie. Swoją pozycję sprawdzamy na GPSie i nanosimy na mapę topograficzną lodowca, stworzoną m.in. na podstawie zdjęć satelitarnych. Wyznaczamy kierunek, próbujemy przewidzieć drogę, która wyprowadzi nas z labiryntu szczelin. Ciągle błądzimy w chmurach, staramy się jednak utrzymać właściwy kierunek.
Docieramy na lodowiec Bardabunga. Wchodzimy od strony północno – zachodniej. Szczelin jest znacznie mniej, ale pojawiają się kratery lodowe o głębokości do 5 metrów. Staramy się je omijać, ale gdy nie jest to możliwe – przechodzimy przez ich wnętrze. Przemieszczamy się z niedużą prędkością, widoczność jest nadal mocno ograniczona. 14go dnia – wieczorem – osiągamy wysokość 1649m n.p.m., która jest najwyższym punktem naszego trawersu. Temperatura spada kilka stopni poniżej zera. Chmury przesuwają się na południowe wybrzeże Islandii. Niestety nie na długo – rano powracają i nie opuszczają nas aż do końca trawersu Vatnajökull. Ograniczona widoczność znacznie utrudniała nam przemieszczanie się, lecz biorąc pod uwagę ciągły opad atmosferyczny w postaci mżawki lub deszczu przy temperaturze 0ºC – nie było to naszym największym zmartwieniem. Wszechobecna wilgoć penetrowała sprzęt, który używaliśmy. Nocne przymrozki spowodowały uszkodzenie niektórych elementów sprzętu. Lód rozsadza blokadę wewnętrzną wiązania narciarskiego. Na szczęście przy pomocy narzędzi i części zapasowych, które mieliśmy ze sobą, udaje nam się naprawić usterkę. Idziemy dalej. Zbocze Bardabunga jest bardzo pofałdowane, miejscami natrafiamy na czarne pola wulkaniczne. Zalegający tam popiół jest kolejną przeszkodą, którą trzeba obchodzić. Trochę niżej pojawiają się szczeliny.
Jest ich tyle, że przy małej widoczności, są nie do przejścia. Duże opady śniegu dodatkowo ograniczają widoczność, która wynosi około 15 metrów. Rozkładamy namiot i próbujemy przeczekać złą pogodę… Niestety po dobie oczekiwania, warunki atmosferyczne nie zmieniają się. Decydujemy się na kontynuowanie drogi. 200 metrów w linii prostej zajmuje nam godzinę czasu. Ze względu na trudny teren, poruszamy się w rakach, narty ciągniemy na przyczepkach.
19go dnia ekspedycji dochodzimy do moreny czołowej lodowca (zachodnia część Dyngjujökull). Powierzchnia moreny
jest tak ukształtowana, że nie ma możliwości przeciągnięcia po niej naszego bagażu. Przepakowujemy wszystko
do plecaków
i transportujemy sprzęt na 3 razy. Dystans 1,2 km pokonujemy przez cały dzień. O 23 kończymy trawers największego lodowca – Vatnajökull… jesteśmy niesamowicie szczęśliwi, choć wiemy, że jeszcze daleka droga przed nami. Łącznie przemierzyliśmy 126,5km przez czapę lodową Vatnajökull.
Nadchodzi sztorm. Kolejny dzień spędzamy w namiocie. Nasze organizmy są po części wyczerpane, więc dzień postoju jest dla nich zbawienny.
Zaczynamy następny etap – rowerową przeprawę przez Interior. Jedziemy pod lodowiec Hofsjökull, leżący w samym centrum wyspy… Docieramy do szlaku terenowego (dla wypraw 4x4), który prowadzi do drogi F910. Poprawia się pogoda, coraz częściej widzimy słońce, a temperatura wzrasta do +5ºC. Szlak nie jest zbyt uczęszczany, niekiedy z trudem odnajdujemy miejsca, przez które powinien przebiegać. Jedziemy ze średnią prędkością 5,9 km/h. Kamieniste drogi Interioru nie sprzyjają przyczepkom,
które ciągniemy. Ich masa jest wciąż tak duża, że każdy kamień jest odczuwany przez kierującego. Czasami odbijamy z drogi i jedziemy na przełaj. Po dotarciu do drogi F910, prędkość wzrasta do 7,2 km/h. Kierujemy się na zachód, przemierzamy niewielki odcinek drogi F26, a następnie jedziemy F752 do Laugafell, gdzie zażywamy kąpieli w jeziorze termalnym. Zarówno drogi F910, F26 jak i F752 są przeznaczone tylko dla samochodów terenowych, co oznacza brak mostów. W ciągu 4 dni spotykamy 6 samochodów, w tym dwa razy te same. Przekraczamy dziesiątki rzek, niektóre są płytkie i nie stanowią większych problemów. Te głębsze i bardziej rwące, czasami zrzucają nas z rowerów…
Ze względu na to, że jesteśmy w podróży już 24 dni i nie zostało nam dużo czasu na wykonanie pełnego
trawersu, postanawiamy ominąć lodowiec Hofsjökull, północną częścią Interioru. Z drogi F752 odbijamy na kolejny szlak terenowy. Po około 20 km napotykamy na naszej trasie rzekę lodowcową, której nurt i głębokość uniemożliwia nam jej przejście. Próbujemy kilka razy. Rozbijamy namiot… podczas nocy regenerujemy siły, a rano podejmujemy decyzję: wchodzimy na Hofsjökull i robimy trawers lodowca, przez co ominiemy rzekę i kolejnych dwadzieścia, które mogłyby mieć podobny charakter. Jeszcze tego dnia udaje nam się dotrzeć do czoła lodowca i zacząć wspinaczkę.
Lodowiec Hofsjökull jest jednym z najbardziej niedostępnych lodowców w Europie –głównie za sprawą swego położenia geograficznego i pogody, jaka na nim panuje. Początkowo lodowiec, którym wchodzimy jest stromo nachylony. Powierzchnia twarda i zwarta. Wkładamy dużo siły, żeby zdobywać kolejne metry n.p.m.. Poruszamy się w rakach; teren nie pozwala na założenie nart. Na wysokości 1200m obieramy kierunek (punkt docelowy) i kierujemy się ku niemu. W nocy temperatura spada do około -10ºC. Wreszcie czujemy mróz, choć przez chwile powietrze jest suche… przez chwile, bo piękne cirrusy na niebie sprowadzają niż… wielki niż, ciepły i mokry. Teren, jaki przemierzamy na Hofsjökull jest ciężki i trudny do przebycia w takich warunkach pogodowych. Brak widoczności wyprowadza nas na pole serakowe. Ślepy zaułek i tyle… musimy się cofnąć 3km, żeby zmienić kierunek. Po tym fakcie, w niespełna 5 minut, chmury rozstępują się. Wykorzystujemy 3-godzinne okno i przechodzimy 5km w dobrym kierunku. Ten chwilowy przebłysk pogody pozwala nam na określenie kolejnych punktów na mapie przez lodowiec. Walka ze szczelinami trwa. Żeby ominąć większe szczeliny, wspinamy się na wysokość 1589m n.p.m. Nie zwracamy zbytnio uwagi na warunki atmosferyczne, jakie nas otaczają. Idziemy od rana do nocy. Coraz częściej odczuwamy brak sił. Choć odżywiamy się bardzo dobrze, czujemy że nasze organizmy pomału zjadają siebie. Kierujemy się na lodowiec Blagnipujokull. Pole szczelin przekształca się w serakowisko bez wyjścia. Szukamy przejścia…
Piątego dnia przeprawy przez Hofsjökull rozpogadza się. Do wczesnych godzin popołudniowych mamy dość dużą przejrzystość powietrza. Z lodowca Blagnipujökull przechodzimy na Blondsjökull, gdzie dostrzegamy tzw. światełko w tunelu. Decyzja okazała się trafna. Udaje nam się manewrować pomiędzy szczelinami, albo przez nie przechodzić. Chwila nieuwagi może
doprowadzić do tragedii. Pulki ważą znacznie więcej niż my sami, więc gdyby wpadły do szczeliny, pociągnęłyby nas za sobą… i tak, kilkakrotnie pulki wpadają do szczelin – na szczęście klinują się tuż przy powierzchni lodowca… Wyciągnięcie bagażu jest dość kłopotliwe. Podczas wyjmowania pulek i przyczepki Piotra ze szczeliny, zostaje uszkodzona przyczepka. Pęka część konstrukcji i krzywi się ośka w kole. Pomału obniżamy naszą wysokość na lodowcu. Teren nie zmienia się. Bagaż albo spuszczamy w dół, albo ciągniemy i hamujemy uderzeniem o nasze nogi. Po 44,7km trawersie Hofsjökull docieramy do lądu. Teraz pozostaje nam zniesienie całego sprzętu po kamienistym czole moreny, aż do płaskowyżu (4km). Transport udaje nam się zorganizować na dwa razy.
30go dnia podróży przepakowujemy bagaż i ruszamy rowerami po bezdrożach w stronę drogi F35 – Kjölur. 12 km przeprawy przez dzikie tereny płaskowyżu pokonujemy cały dzień… wkraczamy na F35. Znamy tę drogę z przed pięciu lat. Jest to najlepsza droga wiodąca przez Interior. 5 lat temu mieliśmy huraganowy wiatr w plecy, teraz – w twarz… z początku wiatr osiąga prędkość 60 km/h, później mocniej. Rozbijamy namiot i czekamy aż trochę się uspokoi. Podmuchy wiatru dochodzą do 90 km/h, po sześciu godzinach słabnie. Decydujemy się na jazdę i napieramy pod wiatr, który nie chce zejść poniżej pięćdziesiątki. Pedałujemy cały dzień, robimy 50,2km. Szymonowi urywa się przegub w przyczepce. Czas na postój i nocleg. Jesteśmy mocno zmęczeni, ale do cywilizacji zostało nam kilka kilometrów.
Dojazd do cywilizacji był jednoznaczny ze spotkaniem atrakcji turystycznych, znanych z przewodników po Islandii. Odwiedzamy największy wodospad – Gullfoss, potem spoglądamy na Strokkur – największy islandzki gejzer… Miejsca ciekawe, choć nie interesują nas bardzo… nasze oczy cieszy bardziej widok sklepu lub przydrożnego baru. Co 20km robimy postój
na jedzenie… Wydaje się, że jemy dużo, ale i tak wszystko wpada jak do studni bez dna… Kierujemy się na południe, do Selfoss, a następnie do supermarketu w Hveragerdii, gdzie zostawiamy kolejne tysiące koron na posiłek. Wizyta w sklepie trwa prawie 5,5 godziny. Spożywamy wszystko to, czego brakowało w naszej diecie przez ostatnie 30 dni. Choć myśleliśmy, że mieliśmy wszystko, to okazuje się, że potrzebujemy wszystkiego… Napełnieni „wszystkim” udajemy się na południe i przez Grindavik wracamy na lotnisko w Keflaviku.
37go dnia wracamy do ojczyzny… Pomijając dzień przylotu i powrotu, w ciągu 35 dni udało nam się dojechać na wschód Islandii, przetrawersować Islandię ze wschodu na zachód przez dwa lodowce - Vatnajökull i Hofsjökull oraz Interior... i oczywiście wrócić na lotnisko. Wstępnie podliczając, zrobiliśmy 1154,6 km – w tym 171,2 km przez lodowce, 269,3 km przez Interior (poza lodowcami). Trawers wykonaliśmy w stylu alpejskim i był to pierwszy trawers ze wschodu na zachód, przez 2 lodowce (z trzech największych). Wyznaczyliśmy dwie nowe drogi – przez Vatnajökull i drugą - przez Hofsjökull. Zaczynając podróż mieliśmy około 103 kg bagażu na osobę. Ze względu na brak czasu (czyli również niewystarczającej ilości żywności) byliśmy zmuszeni pominąć planowany lodowiec Langjökull. Lodowce Vatnajökull oraz Hofsjökull okazały się trudne i niesamowicie wyczerpujące dla naszych organizmów.
Relację również można zobaczyć na stronach patronów medialnych: